Opublikowano: 22 czerwiec 2015

Szerokim echem odbił się wywiad, jakiego udzielił Grzegorz Wiśniewski – Prezes Instytutu Energii Odnawialnej dla Polskiej Agencji Prasowej (13.06.2015 r.), ze względu na głoszoną w nim bezkrytyczną pochwałę OZE przy jednoczesnym biczowaniu polskiej energetyki konwencjonalnej.

Źródło:

http://www.stefczyk.info/wiadomosci/gospodarka/polska-na-szarym-koncu-pod-wzgledem-oze,14035413647,14035413647

Zamiast wytykać polskiej energetyce, że jest na szarym końcu pod względem rozwoju OZE, warto by ją za to pochwalić. Uleganie bowiem trendom narzucanym przez silniejszych czy też bezmyślne powielanie polityki innych krajów trudno oceniać inaczej, niż jako polityczną naiwność oraz jawny dowód na gospodarczą niesamodzielność czy wręcz zależność. Zwłaszcza, kiedy pomija się najistotniejszy aspekt całej sprawy, czyli interesy ekonomiczne oraz związane z tym interesy polityczne autorów polityki klimatyczno-energetycznej UE. Zadajmy sobie dwa ważne pytania: czy rzeczywiście obecność OZE w miksie energetycznym świadczy o osiągnięciu wysokiego stopnia rozwoju gospodarczego lub społecznego danej gospodarki oraz czy fakt, że Polska nie rozwija OZE w takim samym tempie, co inne kraje europejskie, świadczy rzeczywiście o „zapóźnieniu”.

Odpowiedź na te pytania związana jest immanentnie ze strategią rozwoju energetyki w Polsce w perspektywie najbliższych 30 lat. Tylko w takim okresie możliwe staje się zarówno planowanie, jak i zrealizowanie wyznaczonych celów. Energetyka jest bowiem obszarem, w którym liczy się stabilność i pewność dostaw. Przy czym należy podkreślić, że przy tak zdefiniowanym celu znaczenie ma wyłącznie energetyka w Polsce. Natomiast to, co dzieje się u sąsiadów, powinno nas interesować tylko w przypadku, gdy może to stanowić okazję do sprzedaży im własnych nadwyżek energii elektrycznej. Dlaczego? Dlatego, że pomysły Komisji Europejskiej na zabezpieczenie dostaw energii nijak mają się do rzeczywistości i całkowicie ignorują specyfikę i różnorodność poszczególnych systemów energetycznych. Przypominają one jako żywo dokonania Trofima Łysenki w dziedzinie genetyki z mrocznych czasów komunizmu z lat 50-tych XX wieku: same „genialne” pomysły, narzucane jednocześnie wszystkim krajom europejskim przez niewyspecjalizowane grono ludzi - manipulantów, którzy nie ponoszą przed nikim żadnej odpowiedzialności. Polityka klimatyczna, to nic innego, jak typowe dla gospodarki socjalistycznej ręczne sterowanie całym sektorem energetyki. Co to ma wspólnego z gospodarką wolnorynkową? Kompletnie nic. Ale dzięki temu możemy głosić wszem i wobec, że mamy „postęp”. Europa walczy z klimatem. W podobny sposób alkoholik walczy z alkoholem: leje go w pysk.

Spójrzmy jednak na energetykę bardziej trzeźwo. Pojęcie „energetyki” powinno być rozumiane szeroko, jako rynek surowców energetycznych, rynek energii elektrycznej, rynek ciepła oraz rynek transportu (dystrybucji) tych nośników, dóbr i usług. Takie szerokie spojrzenie jest o tyle istotne, że zarówno energię elektryczną, jak i ciepło, da się wyprodukować na wiele sposobów i z wielu różnych surowców. Każda technologia ma swoje zalety i wady, ograniczenia i możliwości. Ma swoich producentów, pracowników, jak i konsumentów. Inaczej używa energii elektrycznej konsument w mieście, a inaczej na wsi; inaczej konsumuje ją przemysł, a inaczej podmioty użyteczności publicznej. Przypominam o tym dlatego, że pojęcie energetyki ma charakter złożony i niejednolity, i w każdej gospodarce warunki rozwoju energetyki są inne. Jest to truizm, ale po lekturze w/w wywiadu pana G. Wiśniewskiego odniosłem wrażenie, że OZE ma być lekiem na wszystko. Cudowną maścią, która leczy wszystkie rany, odmładza i obniża cholesterol. A przecież tak nie jest.

Punktem wyjścia dla każdej energetyki są surowce. Elektrownie stawia się najczęściej tam, gdzie jest łatwo dostępny surowiec lub można go tanio dostarczyć. Zasada ta dotyczy zarówno energetyki konwencjonalnej, jak odnawialnej. Jedynie energetyka jądrowa jest wolna od tej przypadłości, gdyż reaktor można postawić w zasadzie wszędzie, byle w pobliżu znajdował się duży zbiornik wodny do chłodzenia oraz odbiorcy energii elektrycznej. Stąd też rozmowa o energetyce jest zawsze rozmową o dostępnych surowcach, które możemy przeznaczyć na produkcję energii elektrycznej lub ciepła w konkretnym miejscu. Sprowadzanie energetyki do sektora gospodarki, za pomocą którego „walczy się z klimatem”- to urojenie. Energetyka ma zupełnie inne cele i funkcje.

Stawianie tezy, że Polska jest zapóźniona w rozwoju OZE ponieważ, podczas gdy inne kraje to promują i popierają u siebie, my upieramy się wciąż przy węglu, jest próbą ustawiania polskiej energetyki pod ścianą za cudze grzechy i przewiny. Dodajmy, że próbą nieudaną, bo szytą grubymi nićmi przez promotorów „nowego” myślenia o energetyce. Wystarczy spojrzeć na udział polskiej gospodarki w produkcji CO2 w Europie, który wynosi zaledwie 8% (dla porównania Niemcy produkują prawie 21% „europejskiego” CO2), zaś udział całej UE w światowej emisji CO2 to niecałe 10%. A teraz proste zadanie matematyczne. Obliczmy, o ile zmniejszy się światowa emisja CO2, która rzekomo jest odpowiedzialna za globalne ocieplenie, jeśli w Polsce obniżymy emisję CO2 o 50% w stosunku do stanu obecnego? Otóż będzie to całe 0,004%, czyli 4 promile. Jeśli dobrze rozumiem ten wynik, to nawet gdybyśmy w Polsce dwukrotnie zwiększyli emisję CO2, to nie będzie to miało żadnego znaczenia z punktu widzenia walki z globalnym ociepleniem, ochłodzeniem czy co kto lubi. Będzie to natomiast niewątpliwie miało istotne znaczenie dla polskiej gospodarki. Mówiąc wprost, jeśli chcemy zarżnąć polską energetykę i gospodarkę, to podporządkujmy się Komisji Europejskiej i zdekarbonizujmy się całkowicie, abyśmy mogli stać się importerami energii elektrycznej z Niemiec. Dopiero wtedy będziemy chwaleni i klepani po pleckach. Po co bowiem mieć własną i tanią energię elektryczną, jeśli można ją kupić od sąsiada trzy lub cztery razy drożej. Trudno doprawdy racjonalnie wytłumaczyć parcie na budowę OZE w Polsce w postaci elektrowni wiatrowych czy fotowoltaiki, skoro nie mamy w kraju ani dobrych warunków wietrznych, ani odpowiedniego nasłonecznienia. Prawda jest taka, że OZE w Polsce będą zawsze kwiatkiem do kożucha energetyki konwencjonalnej. „Sorry, taki mamy klimat”, że zacytuję klasyka. No chyba, że ktoś wymyśli i wyprodukuje podręczny domowy reaktor atomowy: wtedy będzie można wspierać „prosumentów nuklearnych”.

Istnieją jednak technologie OZE, które świetnie się wpisują w polską specyfikę, np. hydroenergetyka, której rozwój mógłby przy okazji poprawić stosunki wodne w Polsce oraz odbudować tani i ekologiczny transport śródlądowy. Dla przypomnienia, w 1938 r. Wrocław był największym portem śródlądowym Europy. Warto też rozwijać ciepłownictwo w oparciu o zasoby geotermalne, które występują na 2/3 obszaru Polski. Przy okazji znikną lokalne kotłownie na węgiel, powstaną baseny termalne oraz pojawią się nowe miejsca pracy. Możemy też zawsze sadzić lasy, które pochłaniają CO2. Na takie projekty warto przeznaczać pieniądze podatnika. Tymczasem w Polsce promuje się nieefektywne elektrownie wiatrowe, które dzięki sztucznym mechanizmom finansowym wysysają z kieszeni podatnika środki, które mogłyby być przeznaczone na modernizację energetyki konwencjonalnej. Jeśli stawianie wiatraków ma być dowodem na postęp i rozwój, to ja już wolę być zapóźniony w rozwoju, ale mieć prąd w gniazdku, zamiast siedzieć przy świecach w oczekiwaniu na wiatr. No cóż, kto stawia wiatraki, ten zbiera burzę.

Marcin Przychodzki