Wiadomości po angielsku
Nasze obrazy
Badania i dokumenty
W branżowych portalach pojawiły się artykuły mówiące o porażce kosztownej niemieckiej transformacji energetycznej a niemiecka minister środowiska poinformowała, że jej kraj nie dotrzyma założonych celów klimatycznych na 2020 rok. Tymczasem rząd Morawieckiego oficjalnie przyznaje, że będzie podążał drogą niemieckiej transformacji energetycznej. Niestety na argumenty, że jest to droga utraty kontroli nad własną energetyką i drożyzny, rząd i politycy PiS przestali reagować. Zadajemy sobie pytanie, co się stało?
Z dużym zainteresowaniem przeczytaliśmy artykuł Jakuba Wiecha pt.: „Węgiel po niemiecku, czyli jak się dekarbonizować bez dekarbonizacji.”, który ukazał się na portalu energetyka24.com, w którym opisany jest coraz większy kryzys wizerunkowy niemieckiej Energiewende wynikający z faktu niedotrzymania przez największą europejską gospodarkę planów redukcji emisji CO2. [1]
A zaczęło się od tego, że federalny minister środowiska Svenja Schulze powiedziała na niedawnej IX sesji Dialogu Klimatycznego w Berlinie, że:
„Z przykrością muszę państwa poinformować, że nie dotrzymamy celów klimatycznych na 2020 rok, które sami sobie wyznaczyliśmy”.
fot. Krystian Maj/KPRM
„Jak zaznaczyła, mimo przeprowadzonych zmian Niemcy pozostają krajem węgla brunatnego, a ruch na drogach jest obecnie większy i w związku z tym generuje więcej dwutlenku węgla niż w 1990 roku. W związku ze stwierdzonymi błędami rząd Niemiec powołał w tym roku Komisję "Wzrost, Zmiana Strukturalna i Zatrudnienie", która do końca roku ma zaproponować drogę odchodzenia od generowania prądu z węgla, łącznie z przewidywanym terminem końcowym tego procesu.
Schulze powiedziała, że zgodnie z wcześniejszym zobowiązaniem Niemcy zamierzają do 2020 roku przeznaczyć 4 mld euro na wydatki związane z redukcją gazów cieplarnianych i dostosowaniem do skutków globalnego ocieplenia. Powtórzyła też, że kraje rozwinięte gospodarczo po 2020 roku przeznaczą łącznie 100 mld euro ze środków prywatnych i publicznych na działania klimatyczne w mniej zamożnych państwach.” [2]
Aż się prosi by zacytować Stefana Kisielewskiego, który w takich okolicznościach mówił, że to nie kryzys, to rezultat. Dodajmy, że był to rezultat łatwy do przewidzenia. Pisaliśmy wielokrotnie, że polityka klimatyczno-energetyczna Unii Europejskiej, prowadzona pod dyktando Berlina, służy jedynie zapewnieniu rynków zbytu dla produktów niemieckiego przemysłu OZE. Cała reszta to jedynie zasłona dymna, mająca na celu marketingowe obudowanie szkodliwego i mało użytecznego produktu odpowiednią narracją, tak by się lepiej sprzedawał. Z tzw. „ratowaniem klimatu” to nie ma kompletnie nic wspólnego, gdyż ten rządzi się swoimi prawami i w ogóle nie potrzebuje niemieckich wiatraków. Zresztą jak ktoś nie wierzy, to niech sam odpowie sobie na proste pytanie, ile trzeba postawić wiatraków, by powstrzymać wybuch wulkanu, trzęsienie ziemi, tajfun albo tsunami? Warto zapamiętać, że kontrola emisji CO2 służy kontroli gospodarczej państw słabszych przez państwa silniejsze, tak by te pierwsze nie rozwijały się nazbyt szybko i by nigdy nie zagroziły niemieckiemu hegemonowi. W to myślenie idealnie wpisuje się Porozumienie paryskie, które przenosi mechanizmy kontroli emisji CO2 z Europy na cały świat. To właśnie z tego powodu prezydent USA Donald Trump zrezygnował z udziału USA w tym Porozumieniu, by nie być ograniczonym w rozwijaniu amerykańskiej gospodarki przez eurobiurokratów i rynki finansowe.
Niemcy nie zamierzają rezygnować z węgla
Dla ratowania nadszarpniętego wizerunku lidera dekarbonizacji, Niemcy powołały specjalną rządową komisję, mającą na celu opracowanie planu całkowitej dekarbonizacji gospodarki, choć Niemcy nadal pozostają liderem w wydobyciu węgla brunatnego w Europie, będącego niezbędnym surowcem energetycznym w niemieckich elektrowniach. Z 10 największych siłowni węglowych Unii Europejskiej, aż 7 leży na terytorium Niemiec. A to Polska uchodzi za truciciela i posiadacza „brudnej” energetyki. Ot, zwykła niemiecka propaganda rozpowszechniana przy każdej możliwej okazji, jako element wojny hybrydowej prowadzonej z Polską przez Berlin, m.in. przy pomocy polskojęzycznych mediów w służbie niemieckich interesów. Tymczasem Niemcy mają swoje własne kłopoty, typu afera Volkswagena, związana z fałszowaniem wyników badań emisji szkodliwych substancji w silnikach produkowanych przez niemieckie koncerny samochodowe. Niedawne aresztowanie szefa koncernu Audi jest dowodem na to, że sprawa nie rozejdzie się już po kościach, choć próby będą dalej czynione, by zmazać tę brudną plamę na wizerunku. Jak działa niemiecka propaganda klimatyczny opisuje Jakub Wiech:
„Dwie twarze transformacji
Biorąc pod uwagę oficjalną narrację tego oraz poprzedniego rządu CDU/CSU-SPD, Niemcy to bez wątpienia kraj kroczący w awangardzie walki ze zmianami klimatycznymi i emisjami zanieczyszczeń. Niemiecka kompleksowa polityka zmierzająca do przemodelowania systemu energetycznego w kierunku źródeł odnawialnych (tzw. Energiewende) pochłania rocznie miliardy euro, a do 2017 roku była popierana przez wszystkie ugrupowania zasiadające w Bundestagu. Berlin stara się też – za pośrednictwem swojej dyplomacji – wpłynąć na inne kraje świata, zwłaszcza zaś na państwa Unii Europejskiej, by te zakładały wyśrubowane cele klimatyczne. Nie jest także tajemnicą, jakie państwo gra pierwsze skrzypce przy przygotowywaniu rygorów środowiskowych UE.
Jednakże, rzeczywistość i jej kreowany obraz rozjechały się. Niemcy są największym na świecie producentem i konsumentem wysoce emisyjnego węgla brunatnego. (pogrubienie redakcji) Według danych na 2016 rok RFN wydobywa rocznie trzy razy więcej tego surowca niż Polska. Pomimo tego, że na przestrzeni lat 2015-2016 Niemcy zwiększyły moce swych jednostek wiatrowych o 10% a słonecznych o 2,5%, to w 2016 roku ze źródeł tych wygenerowano o 1% mniej energii elektrycznej. Berlin nie radzi sobie także z ograniczaniem emisji – w sektorze energetycznym spadek jest ledwie zauważalny (a przy tym rażąco niewspółmierny do poniesionych kosztów), a np. emisyjność sektora transportu rośnie, co, całościowo patrząc, niweczy wysiłki Energiewende na tym polu.
Kamyczkiem do niemieckiego ogródka są też afery takie, jak Dieselgate, czyli skandal wywołany przez koncern Volkswagen, który w swych samochodach instalował urządzenia obniżające emisyjność silników podczas testów laboratoryjnych. Co bardziej podejrzliwi (i złośliwi) dziennikarze pytali, czy podobnych zabiegów nie stosują czasem niemieckie elektrownie. Warto też zaznaczyć, że po w wyborach w 2017 roku w Bundestagu pojawiła się – po raz pierwszy w historii zjednoczonych Niemiec – partia otwarcie kontestująca sens Energiewende, czyli Alternative für Deutschland. Berlinowi nie sprzyja też zmiana w Białym Domu. Republikański prezydent USA Donald Trump, krytycznie wypowiadający się na temat walki ze zmianami klimatu, postanowił bowiem wycofać swój kraj spod rygorów tzw. Porozumienia Paryskiego, gorąco popieranego przez RFN.
Jeśli zaś chodzi o cele na rok 2020, to komisja ma przygotować rekomendacje, które mają pomóc w „maksymalnym zredukowaniu rozbieżności” względem tych wskaźników. Takie zdefiniowanie zadań oznacza jedno: Niemcy już wiedzą, że nie wykonają założeń na rok 2020, a komisja ma zniwelować straty wizerunkowe.” (pogrubienie redakcji)
Czy to wszystko oznacza, że niemiecki rząd zrezygnuje z prowadzenia nieefektywnej polityki klimatycznej, rzekomo nastawionej na redukcję emisji CO2? Odpowiedź jest prosta i oczywista. Nie zrezygnuje, bo nie ma jak. Nie zrezygnuje, bo głównym paliwem niemieckiej energetyki jest węgiel, tak brunatny, jak i kamienny. Przyznanie się do porażki Energiewende w ogóle nie wchodzi w rachubę. Możliwa jest tylko deklaracja, że jest się gotowym do konsekwentnego popełniania tych samych błędów i dalszej realizacji Energiewende. Będzie tak samo, jak do tej pory, tylko „bardziej, więcej i mocniej”.
Dekarbonizacja bez dekarbonizacji
I jeszcze jeden cytat z tekstu p. Jakuba Wiecha o zabiegach „ratujących” kulawy wizerunek lidera OZE.
„Powołanie „komisji dekarbonizacyjnej” zbiega się w czasie z ważnym momentem w historii niemieckiej gospodarki. 31 grudnia 2018 roku działalność zakończą dwie ostatnie kopalnie węgla kamiennego w RFN znajdujące się w Bottrop oraz Ibbenbüren. Obiekty te, będące własnością koncernu RAG, są już przygotowane do zamknięcia. Krok ten jest realizacją decyzji podjętej już w 2007 roku – wtedy też rząd federalny Niemiec zadecydował o wygaszeniu wszystkich subsydiów dla górnictwa węgla kamiennego.
Zamknięcie tychże kopalń to także bardzo ciekawy chwyt wizerunkowy. Pozwoli on na zaprezentowanie miłych dla oka statystyk dotyczących chociażby spadku ilości osób zatrudnionych w niemieckim sektorze wydobywczym tego surowca. Co więcej, będzie to okazją do pochwalenia się nowoczesnymi metod rewitalizacji terenów pokopalnianych. Można zatem spodziewać się, że temat ten będzie dość często podnoszony podczas najbliższej konferencji COP, która odbędzie się w Katowicach, a więc w mieście górniczym.
Tymczasem, za zabiegiem tym nie idzie zrezygnowanie z węgla w energetyce, a więc faktyczna dekarbonizacja. Niemcy po prostu postawiły na import tego paliwa do swoich elektrowni, które w 2017 roku wyprodukowały zeń (według danych CLEW) 92,6 TWh. Z węgla brunatnego wyprodukowano w tym samym czasie aż 147,5 TWh. Łącznie, z tych dwóch surowców RFN otrzymała o ok. 30 TWh więcej, niż ze wszystkich źródeł odnawialnych razem wziętych (...)” [1]
[Nasz komentarz] Celowo opisujemy porażkę niemieckiej transformacji energetycznej, gdyż po krótkiej przerwie na rząd Beaty Szydło, wróciliśmy na wydeptaną ścieżkę bezmyślnego płynięcia w głównym, europejskim nurcie. Po kuriozalnej deklaracji berlińskiej premiera Morawieckiego już wiadomo, że obecny rząd będzie kopiował niemiecki model transformacji energetycznej mimo, że nie ma to najmniejszego sensu z punktu widzenia polskiej gospodarki oraz energetyki i będzie kosztowało miliardy złotych. Już zresztą kosztuje, odkąd zaczęliśmy budować wiatraki, choć liczne rzesze „ekspertów” pracujących za niemieckie pieniądze starają się udowodnić, że OZE to przyszłość energetyki, bo są „zielone” a węgiel jest zły, bo czarny i brudny. Dlatego zadajemy proste pytanie. Dlaczego rząd Morawieckiego to robi, skoro sami autorzy Energiewende przyznają, że nie przyniosła ona spodziewanych efektów? Czy jesteśmy w stanie zrobić to lepiej od Niemców? Czy też zrobimy to taniej? A może postawimy więcej wiatraków niż w Niemczech? Pytamy się dlatego, że niemiecki model transformacji energetycznej nie spowodował jakieś szczególnej redukcji emisji CO2 w Niemczech, a kosztuje rokrocznie kilkadziesiąt miliardów euro. Może za Odrą stać ich na takie kaprysy, ale Polska jest krajem ubogim, na dorobku i musi dbać o własne interesy, gdyż inaczej nasi wspaniali sąsiedzi zgotują nam powtórkę z rozbiorów. Zresztą problem wielkości udziału OZE w energetyce został już rozwiązany przez eurobiurokratów z Brukseli, gdyż od dawna lansują oni tezę, że zadowoli ich dopiero osiągnięcie 100% udziału OZE w miksie energetycznym. Zatem żadne plany redukcji emisji wcześniej uzgadniane i podpisywane nie mają kompletnie sensu, gdyż za 3-4 lata kolejny rząd dostanie kolejne ultimatum – albo OZE, albo won z Unii. Dlatego lepsza jest ta druga opcja. Przynajmniej będziemy we własnym kraju, a nie w IV Rzeszy dla niepoznaki nazwanej Unią Europejską.
Kto stawia wiatraki, ten przegrywa wybory
Redakcja stopwiatrakom.eu
Przypisy:
[1] https://www.energetyka24.com/wegiel-po-niemiecku-czyli-jak-sie-dekarbonizowac-bez-dekarbonizacji