Wiadomości po angielsku
Nasze obrazy
Badania i dokumenty
Na portalu www.cire.pl ukazał się artykuł redaktora Marka Siudaja, pt.: „W walce z ociepleniem klimatu idzie o ogromne pieniądze”. Autor przedstawił w nim jednoznaczną i bardzo krytyczną opinię na temat tzw. walki z ociepleniem klimatu. Warto zapoznać się z tezami stawianymi przez redaktora portalu wgospodarce.pl, bo pokazują one na ścisłe zależności pomiędzy biznesem OZE a polityką i konsekwencjami jakie te zależności wywołują w mediach.
Publikujemy dzisiaj omówienie publikacji redaktora Marka Siudaja pt.: „W walce z ociepleniem klimatu idzie o ogromne pieniądze.” Cieszymy się, że znalazł się kolejny odważny dziennikarz, który nie obawia się pisać wprost o zależnościach między biznesem OZE a unijną polityką klimatyczno-energetyczną oraz interesami gospodarczymi Niemiec. Warto przeczytać, co redaktor Siudaj ma do powiedzenia w tej sprawie:
„Powiem wprost – uważam walkę z „ociepleniem klimatu” w polskich warunkach za idiotyzm. I to nawet przy założeniu, że człowiek ma jakiś zasadniczy wpływ na klimat, co nie zostało udowodnione (jest różnica między faktem a modelem). (…)
Ale moje postrzeganie walki o klimat lodowcowy wynika stąd, że nie zarabiam na niej. Gdybym jednak z tejże walki czerpał korzyści, pewnie też inaczej bym na to całe zjawisko patrzył. Patrzyłbym na tyle przychylnie, że zapewne nawet nie pytałbym o podstawowe dla całej sprawy koszty i wyniki dotychczasowej walki. Dokładnie jak robi to wielu obecnych propagatorów.” [1]
fot. Pixabay/Licencja CC0
Unia Europejska walczy z emisją dwutlenku węgla, jak Don Kichot z wiatrakami
Dalej Marek Siudaj pisze o bezcelowości wysiłków unijnych biurokratów w ograniczaniu emisji CO2 i i ich obsesji na punkcie dekarbonizacji gospodarki. Przypomina też o zależności organizacji ekologicznych od dotacji, które oczywiście przyznawane na tzw. walkę z „ociepleniem klimatu”. Stąd też mnogość i gorliwość wyznawców religii klimatycznej w głoszeniu dogmatów, które muszą być zgodne z „osiami priorytetowymi” instytucji przydzielających fundusze unijne, bo jeśli nie są zgodne z oczekiwaniami darczyńców, to żadnych pieniędzy organizacje po prostu nie dostaną.
„Tymczasem jasne jest, że ta cała polityka klimatyczna UE po prostu nie daje żadnych efektów. Wiadomo, że największy truciciel UE, jakim są Niemcy, nie zrealizuje żadnego z wyznaczonych celów klimatycznych. To akurat jest dość oczywiste, jako że owe cele były wyznaczane wtedy, kiedy w Niemczech były jeszcze elektrownie jądrowe, z punktu widzenia klimatycznych proroków zagłady lepsze od węglowych. Tymczasem jednak Niemcy zamknęli swoje siłownie jądrowe i strategia się rozsypała. Oczywiście, o Niemczech żaden z ekologów nie powie nic złego, bo już dawno niemieckie firmy uzależniły organizacje pozarządowe od swoich dotacji. O wiele lepszym celem jest Polska, słabsza, choć przecież mu akurat naprawdę dokonaliśmy redukcji emisji CO2 i to przy wzroście gospodarczym.
Niemcy naciskają na to, aby elektrownie jądrowe zamknęła Belgia (który to kraj od blackoutu ratuje jedynie – oczywiście - ocieplenie klimatu i lekkie zimy), do zamykania siłowni jądrowych przygotowują się Francuzi. Jest to kompletnie idiotyczne z punktu widzenia walki z ociepleniem, ale przecież nikogo tak naprawdę nie obchodzi klimat.” [1]
Siudaj słusznie zauważa, że niezależnie od tego jak mocno Unia Europejska obniży emisje CO2, to i tak światowe emisje tego gazu nie zmniejszą się. Światowe potęgi gospodarcze, takie jak Chiny czy Indie, postawiły na szybki rozwój gospodarczy, który bez taniej i dostępnej energii, jest zwyczajnie niemożliwy.
„Strategia nie działa również dlatego, że to nie UE jest głównym źródłem wzrostu emisji CO2. Ta rośnie, bo rozwijają się państwa takie jak Chiny czy Indie oraz wiele innych. W ostatnich dekadach widać trend doganiania państw rozwiniętych przez państwa rozwijające się, co oznacza zwiększone zapotrzebowanie na energię, uzyskiwaną najczęściej z węgla. [1]
Pisaliśmy już [2], że dopóki istnieją na świecie zasoby złóż kopalnych, których wydobycie będzie ekonomicznie uzasadnione, to walka o klimat przez słabą i tracącą znaczenie gospodarką Unii Europejskiej, nigdy nie przełoży się na istotne globalne ograniczenie emisji CO2. Dekarbonizacja gospodarki spowoduje jedynie znaczny spadek konkurencyjności całej Unii Europejskiej, utratę ważnych zakładów przemysłowych, likwidację miejsc pracy oraz bazy podatkowej. Zjawisko to opisywane jest jako „ucieczka emisji” i stroną poszkodowaną są tutaj państwa członkowskie Unii.
Siudaj zauważa, że skutkiem ekspansji niestabilnych OZE jest coraz większe uzależnienie od gazu, z którego spalaniem i tak wiążą się dość duże emisje CO2. Pisaliśmy o tym w artykule pt.: Ile kosztują OZE, czyli o tym jak liczyć koszty, by było taniej powołując się na analizę dr Jerzego Lipki o kosztach, jakie pośrednio generują OZE w źródłach współpracujących, czyli służących do stabilizacji systemu elektroenergetycznego:
„Choć samo OZE nie generuje wielkich kosztów zewnętrznych, z wyjątkiem wypadków, o tyle współpracująca z tymi źródłami energetyka gazowa już pewne generuje, choć nie tak wielkie jak węglowa. Tym niemniej aż 50% tej ilości tlenków azotu co węglowa i ok. 70% CO2. Ale równie ważne jest i to, że do kosztów inwestycyjnych OZE trzeba doliczyć koszt inwestycyjny wspierających je źródeł gazowych. I koszt ciągłej pracy tych źródeł, z minimalną mocą wtedy gdy wieje. Mało tego! Źródła gazowe, węglowe bądź na biomasę w czasie tak zmiennej pracy, jakiej wymaga współpraca ze źródłami odnawialnymi, emituje więcej niż przy pracy ze stałą mocą (pogrubienie redakcji). Nawet do 30% więcej, jeśli chodzi o główne rodzaje trucizn. I o tym trzeba pamiętać jeśli uwzględnimy, że niemal wszystkie polskie elektrownie systemowe są emisyjne, a duża ich część z uwagi na wiek, jest bardzo wysoce emisyjna.” [3]
Im więcej OZE, tym więcej rosyjskiego gazu w Europie
Redaktor Siudaj przywołuje też wysokość kosztów niemieckiej transformacji energetycznej oraz wskazuje na fakt, że koszty tej transformacji ponoszą przeciętni obywatele w cenie energii:
„Ale mimo faktów w UE nadal stawia się na OZE oraz zabezpieczanie stabilności dostaw prądu dzięki elektrowniom gazowym (które – mimo wszystko – też emitują CO2, o czym jakoś nikt specjalnie nie mówi). Tyle że – niestety - coraz częściej słychać głosy, że OZE są po prostu zbyt drogie. Bodajże w ubiegłym roku słyszałem, że ciocia Angela wydaje na OZE ok. 20 mld euro w formie samych dotacji, nie licząc wpływów ze sprzedaży prądu. I że te wydatki już dawno przekroczyły zaplanowany poziom. Na razie Niemcy jeszcze nie założyli żółtych kamizelek, choć tamtejszy system wsparcia jest tak skonstruowany, że wszystkie koszty ponoszą zwykli Schmidtowie i Hessowie, bo przemysł płaci gołą cenę hurtową. W efekcie mamy taką sytuację, że choć cena hurtowa prądu w Niemczech jest niższa niż w Polsce, to jednak rachunki płacone przez tamtejszych Helmutów i Adolfów są znacznie, znacznie wyższe niż u nas (o czym jednak specjaliści od energetyki niechętnie wspominają).(…)
Proszę sobie wyobrazić – w Niemczech system dotacji pochłania 20 mld euro rocznie. Francja chce zrezygnować z energetyki jądrowej, co oznacza, że tam także jest szansa na zbliżony system dotacji, a więc wpływy rzędu 20 mld euro. Do tego jeszcze Włochy, które mimo znakomitych warunków pogodowych importują prąd z północy, jeszcze Beneluks, a w dalszej perspektywie cała Środkowa Europa. Można spokojnie liczyć na wpływy z dotacji rzędu 80-100 mld euro w skali całej UE. Oczywiście, pod warunkiem, że nikt się nie będzie zastanawiał, czy ta polityka daje efekty oraz czy koszty nie są za duże.” [1]
Kto zarabia na OZE?
Po przedstawieniu problemów jakie wiążą się z funkcjonowaniem systemu OZE, Siudaj konstatuje, że gdyby nie potężne pieniądze, które trafiają do wąskiego grona firm i osób z nimi powiązanych, to nie byłoby tego całego szaleństwa klimatycznego. Zwraca on uwagę, że beneficjentami, listopadowej aukcji dla OZE, zostały głownie firmy z udziałem kapitału zagranicznego:
„To jest właśnie powód, dla którego mamy tę eksplozję klimatycznego szaleństwa. Chodzi o owe dziesiątki miliardów euro, które mogłyby trafić do niezbyt szerokiego grona firm, w większości niemieckich (w pierwszej aukcji OZE w Polsce udział wzięło 25 podmiotów, z których 24 to firmy zagraniczne). Pamiętacie Państwo, jaka była awantura w Polsce, kiedy okazało się, że państwo chce zmienić zasady przyznawania dotacji dla OZE? Teksty o tym, że jacyś niemieccy bonzowie się obrazili na Polskę? To samo dzieje się na całym kontynencie, bo bonzowie postanowili zaatakować, zanim kolejne kraje zdecydują się odebrać im szanse na kolejne miliardy z dotacji.” [1]
Przyczyną tego stanu rzeczy jest niezwykle silny lobbing ze strony przemysłu klimatycznego na struktury decyzyjne Komisji Europejskiej, opanowane przez niemieckie interesy gospodarcze i polityczne. Sam proces decyzyjny wewnątrz struktur europejskich jest nieprzejrzysty i ma niewiele wspólnego z demokratycznymi procedurami znanymi z krajów o bogatym doświadczeniu parlamentarnym, takimi jak chociażby Anglia czy Polska. Efektem tego jest m.in. niszcząca unijne gospodarki polityka klimatyczno – energetyczna, wzbogacająca jedynie globalny przemysł klimatyczny „Global Warming Industry”.
„Oczywiście, te firmy liczą także na podbój innych rynków, ale biedniejszych krajów na płacenie im haraczu nie stać, a USA jakoś nie przejęły się sprawą klimatu. Zostaje Unia Europejska, która bardzo ochoczo płaci miliardy tylko po to, aby móc potem płacić jeszcze więcej. Wynika to w dużym stopniu stąd, że UE zdominowały Niemcy, gdzie struktura podejmowania decyzji jest wyjątkowo nieprzejrzysta. Prawdziwe decyzje zapadają w różnych dziwnych gronach, w których są i przedstawiciele firm, i rządu, i organizacji pozarządowych (opłacanych przez firmy) – a potem transmituje się to na szczebel parlamentu, i dalej – do UE. Właśnie przez ten całkowicie niedemokratyczny sposób podejmowania decyzji mamy w ostatnich latach takie potworki jak polityka imigracyjna, której nikt nie był w stanie sensownie uzasadnić, ograniczanie konkurencji w wielu sferach w UE a także ciągle mamy tę chorą politykę energetyczną.” [1]
Brak chętnych do walki z polityką klimatyczną
Nie będziemy odkrywczy, jeśli napiszemy, że dalsze finansowanie transformacji energetycznej z pieniędzy podatników poprzez nałożenie dodatkowych podatków, takich jak prawa do emisji CO2, osiągnęło już kres swoich możliwości. Pisaliśmy o tym w artykule pt.: „Trump się śmieje z Macrona. Porozumienie paryskie powodem kłopotów francuskiego prezydenta”. [4] Rzecz w tym, że w Europie nie widać chętnych do walki z upiorem zwanym polityką klimatyczno-energetyczną i to mimo tego, że wszyscy wokoło doskonale wiedzą, że unijna obsesja na punkcie dekarbonizacji gospodarki wywołuje negatywne efekty tak w Europie, jak i w Polsce, m.in. pod postacią drogiej energii elektrycznej. Pisaliśmy o tym między innymi w artykule pt.: „Rząd interweniuje na rynku i wprowadza reglamentację cen energii, czyli o ratowaniu wizerunku premiera za 9 mld zł.” [5]
W tym miejscu trzeba zadać pytanie o przyszłość polskiej gospodarki w obliczu gwałtownego zwiększania się kosztów wytwarzania energii, które to zjawisko - podkreślmy - jest zamierzonym skutkiem działania polityki klimatycznej. Histeria alarmistów klimatycznych jest sztucznie podsycana kolejnymi szczytami i publikacjami medialnymi, które wieszczą zagładę ludzkości.
„I tutaj wracamy do filmu „Wag the dog”. Tak jak w filmie mamy spreparowaną wojnę – tyle że z globalnym ociepleniem, o którym w sumie niewiele wiemy (choćby nie wiemy, czy nie jest ono powiązane ze spadkiem śmiertelności na świecie). Wojna jest potrzebna tylko po to, aby odwrócić uwagę do faktu, że na OZE niewielka grupa firm zarabia kolosalne pieniądze a jednocześnie nie daje to żadnego efektu. I dzięki tej wojnie te firmy będą w stanie poszerzyć rynek, czyli uzyskać jeszcze większe dotacje, bo przecież żaden polityk nie ośmieli się zakwestionować systemu, który „ma ocalić nas wszystkich”. [1]
[Nasz komentarz] Zgadzamy się z tezą red. Siudaja, że jedynym beneficjentem obsesji na punkcie walki z globalnym ociepleniem jest globalny przemysł klimatyczny, który poprzez swoje powiązania z systemem bankowym znalazł wygodny sposób na życie – publiczne finansowanie przy pomocy opodatkowania energii „podatkiem od klimatu”. Dlaczego jest to podatek? Ponieważ płacą go wszyscy, czy chcą tego czy nie.
Nie od dziś wiadomo, że są kategorie towarów, dóbr czy usług, bez których nikt z nas nie może się odbyć. Nawet podczas kryzysów potrzebujemy jeść, spać, mieszkać, umyć się i ogrzać. Energia elektryczna stała się też takim „dobrem publicznym”, niezbędnym do tego, by móc w ogóle funkcjonować. Stąd też konsumenci gotowią są zapłacić naprawdę wiele, byle tylko mieć dostęp do energii. Ukrycie w cenie energii „podatku klimatycznego” jest naprawdę świetnym wynalazkiem rynków finansowych. Pozwala unikać kłopotliwego organizowania sieci sprzedaży; negocjowania z klientami ceny; martwienia się o zbyt własnych usług i produktów oraz o ich produkcję. A to wszystko dzięki wprowadzeniu na rynek kolejnego toksycznego instrumentu finansowego zwanego „uprawnieniami do emisji CO2”.
Na koniec, jeszcze jedna niezbyt optymistyczna myśl red. Siudaja: „Oczywiście, w końcu okaże się, że polityka klimatyczna UE sprawiła, że jeszcze nigdy tak wielu nie zapłaciło tak nielicznym za takie kompletne nic. Ale wtedy już będzie kolejna moda i będzie można ciągnąć pieniądze publiczne na zupełnie inne, kompletnie bezsensowe „szczytne cele”. [1] (pogrubienie redakcji).
Nadchodzi długa i mroźna zima. Bądźmy gotowi.
Redakcja stopwiatrakom.eu
Przypisy: